Wywiad z Panem Erikiem Starnes – „native speakerem”, Amerykaninem, pracownikiem naukowym Wydziału Filologii Angielskiej Uniwersytetu Śląskiego, który w bieżącym roku szkolnym prowadzi w naszym Gimnazjum zajęcia z konwersacji
Tak naprawdę ma Pan na imię „John”, czemu więc wszyscy zwracają się do Pana „Eric” ?
Mój tata ma na imię „John Richard”, a ja wychowałem się w bardzo małej miejscowości, a właściwie wiosce, gdzie mój tata był listonoszem, więc wszyscy go znali i zwracali się do niego „John”. Moi dziadkowie zdecydowali więc, żeby zwracać się do mnie moim drugim imieniem, czyli Eric. W ten sposób dwaj Johnowie Starnes nikomu się nie mylą.
Jest Pan Amerykaninem. Z której części Stanów Pan pochodzi i czym charakteryzuje się to miejsce?
Pochodzę z Hickory, w Północnej Karolinie na południu Stanów. Kiedy byłem chłopcem, w mojej miejscowości mieszkało około 1000 osób, może nawet mniej – 800. W Północnej Karolinie nigdy nie pada śnieg. Klimat można określić jako subtropikalny – jest dużo pól i lasów. Taki sielski, wiejski krajobraz.
Czy w Pańskiej rodzinie są osoby o polskich korzeniach?
O ile wiem, nie. Większość moich przodków jest pochodzenia niemieckiego albo duńskiego. Ale mogę też mieć jakichś śląskich przodków. Czemu tak sądzę? Bo kiedy mieszkałem w Katowicach, przechodząc przez cmentarz przy ulicy Francuskiej zauważyłem groby rodzinne z nazwiskiem Hedrick i Schuck. Te nazwiska pojawiały się w rodzinie mojej mamy. Byłem naprawdę zaskoczony.
Jak długo mieszka Pan w Polsce? Co Pana przywiodło do naszego kraju?
Uczyłem kiedyś angielskiego w Meksyku. Niestety, nie płacono mi tam zgodnie z umową. W Meksyku wszystko jest „maniana, maniana, maniana”, czyli „jutro, jutro, jutro”. Z płaceniem też tak jest. Więc kiedy skończył się mój kontrakt, wróciłem do Stanów.
Któregoś dnia spotkałem w barze mojego dalekiego kuzyna, który też uczył angielskiego. Okazało się, że uczył w Polsce, w Łodzi. Teraz pracuje, o ile dobrze wiem, w Poznaniu. Ten mój kuzyn nie jest, mówiąc delikatnie, szczególnie urodziwy – taki trochę Shrek, tylko nie zielony 😉 Tak sobie gadaliśmy, a ja zapytałem go, czemu zdecydował się pojechać do Polski. Wtedy wyjął portfel, a z niego zdjęcie ślicznej dziewczyny. Zrobiłem wielkie oczy i mówię mu, że pewnie wyciął je z jakiejś gazety, na co on wyjął drugie zdjęcie, na którym ta dziewczyna trzyma dzidziusia. To była jego rodzina. Kurcze, pomyślałem – Polki są chyba ślepe. Mówię do niego: Stary, to niemożliwe, spójrz w lustro. A on mi na to, że polskie dziewczyny nie zwracają uwagi na urodę facetów. I wtedy podjąłem decyzję – też pojadę gdzieś na koniec świata! Umieściłem swoje CV w Internecie i dostałem 25 ofert pracy, miedzy innymi z Czech, Bułgarii, Rumunii, Korei Południowej, Kuwejtu i z Polski.
Czemu wybrał Pan akurat Polskę?
Oczywiście, jednym z powodów były Polki, ale mówiąc już zupełnie poważnie uczelnia zaproponowała mi, oprócz pensji, mieszkanie służbowe, co jest rzeczą raczej niespotykaną. Zwykle firmy, do których przyjeżdżasz uczyć angielskiego obiecują, że znajdą ci jakieś lokum dopiero kiedy przyjedziesz, a ja nie chciałem nocować na przysłowiowym dworcu. Podjąłem więc rozmowy z Uniwersytetem Śląskim i dowiedziałem się, że Wydział Filologiczny mieści się w Sosnowcu. To było w roku 1999. Musicie pamiętać, że wtedy w Polsce nie korzystano powszechnie z Internetu. Pamiętam, że był lipiec. Wklepałem w Google nazwę „Sosnowiec” i jedyną rzeczą, jaką zobaczyłem na zdjęciu były ponure szare bloki. Pomyślałem, że to miejsce wygląda jak najbrzydsza część Manhattanu, gdzie kiedyś mieszkałem. Podjąłem więc decyzję; ”Nie jadę! Nie ma mowy!” Ale potem kliknąłem jeszcze raz i pojawiło się drugie zdjęcie, na którym był przystanek autobusowy, chyba przy ulicy 3-go Maja, niedaleko wiaduktu. Zdjęcie zostało zrobione we wrześniu lub w październiku i przedstawiało grupę młodych dziewcząt, studentek albo licealistek, w białych bluzkach i czarnych spódniczkach. Wtedy zdecydowałem, że jednak pojadę do Polski. Podpisałem więc umowę o pracę i przefaksowałem na uczelnię. Kazano mi przyjechać w połowie sierpnia. Zastanawiałem się, czemu tak wcześnie skoro rok akademicki zaczyna się dopiero w październiku, ale potem zdałem sobie sprawę, że to miał być test, czy przetrwam w Waszym kraju samodzielnie przez półtora miesiąca.
Czyżby w Stanach brakowało ładnych dziewcząt?
Oczywiście, że nie. Ale podzieliłbym je na dwie grupy: albo są nadmiernie wymagające, albo jest im wszystko obojętne. Polki są bardzo zadbane – malują się, elegancko się ubierają. A mężczyźni to przecież wzrokowcy. Polskie kobiety, dziewczyny, studentki ubierają się po to, żeby się podobać, żeby zwrócić na siebie uwagę. Amerykanki często zachowują się skrajnie – jednego dnia są zadbane, drugiego niczym się nie przejmują, mogą wyglądać okropnie. Amerykańskie studentki na przykład noszą głównie bluzy dresowe i w ogóle się nie malują. Te różnice wynikają w dużej mierze z różnic kulturowych miedzy naszymi krajami.
Co Pana najbardziej zdziwiło, kiedy po raz pierwszy przyjechał Pan do Polski?
Samochody! Mówię serio – malutkie samochody. Pamiętajcie, był rok 1999, a ja przyleciałem do Krakowa z dwoma wielkimi amerykańskimi walizami. Człowiek, który przyjechał po mnie na lotnisko miał „Malucha”. Przyjechał z nim też wykładowca z UŚ. Nie było więc mowy, żeby w tym aucie zmieścić jeszcze mnie i moje dwie walizy. Wiec kierowca owego „Malucha” chodził po hali lotniska i pytał, czy ktoś przypadkiem nie wraca do Sosnowca i nie mógłby za opłatą zabrać mojej jednej walizy. Pomyślałem, że mogę się już pożegnać z połową bagażu, ale nic podobnego. Druga waliza bezpiecznie dotarła na miejsce. Gorzej było ze mną, dobrze, że byłem w tamtych czasach chudy. Jechałem z twarzą rozpłaszczoną na szybie „Malucha”, przygnieciony moją wielką walizą. Trasa Kraków – Sosnowiec, to było moje pierwsze doświadczenie z polskimi samochodami, polskimi drogami i polskimi kierowcami. Uwielbiam Polaków, jesteście wspaniali, ale Polacy za kierownicą są jak rajdowcy. O kierowcy tego „Malucha” mogę powiedzieć krótko: „crazy”! Kiedy dotarliśmy do Sosnowca byłem naprawdę szczęśliwy, że przeżyłem tę szaloną podróż.
Drugą rzeczą, która mnie bardzo zaskoczyła, ale w sposób pozytywny, było polskie jedzenie. Po szalonej jeździe z Krakowa, kiedy się już wyspałem, postanowiłem coś zjeść. Poszedłem więc do sklepu, tu w Sosnowcu, niedaleko miejsca, w którym mieszkałem. To był tzw. rzeźnik. Przeżyłem szok – było tam mnóstwo pysznych kiełbas i innych wyrobów. Jestem mięsożerny, więc polskie sklepy mięsne, to dla mnie prawdziwy raj. Macie pyszne wędliny – uwielbiam je!
Które miejsca w naszym kraju szczególnie się Panu podobają?
Oczywiście Sosnowiec i Zagłębie! Jak Wam już mówiłem wyrosłem w maleńkim miasteczku, ale mieszkałem w różnych metropoliach w Nowym Jorku, w Atlancie, w St. Petersburgu. Nigdy jednak nie lubiłem wielkich miast. Lubię miejsca niewielkie, urokliwe, zielone. Podoba mi się okolica w której mieszkam tzn. Radlin, Wodzisław. Lubię też Wisłę. Zakopane jest ładne, pod warunkiem, że nie ma tam tłoku. Podoba mi się Kraków, ale wolę Wrocław, może dlatego, że przeżyłem w tym mieście wiele miłych chwil. Nad morzem wolę Kołobrzeg niż Gdańsk, bo jest mniejszy. Ostatnio spodobała mi się Bydgoszcz. Z jakiegoś powodu nie przypadła mi do gustu Łódź, ale może po prostu będąc w Łodzi miałem zły dzień. Bardzo lubię Śląsk, zdumiewa mnie, że jest taki zielony. Są tu lasy, łąki, rzeki. Czuję się jak w domu. Lubię spędzać czas na powietrzu i chodzić po górach.
Ile Pan ma lat?
Mam 49 lat, we wrześniu skończę „pięćdziesiątkę”.
Z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że ma polską żonę. Czy to prawda?
Zgadza się. Powiedziałbym, że jest bardziej Ślązaczką, urodziła się w Polsce, ale wychowała w Australii i jej pierwszym językiem jest angielski. Rozmawiamy w domu po angielsku, a żona mówi do mnie po polsku, tylko, gdy jest na mnie o coś zła. Niestety, rozumiem, co wtedy mówi. Poznaliśmy się w Sosnowcu na przyjęciu bożonarodzeniowym. To był mój czwarty miesiąc pobytu w Polsce i tak nam zostało do dziś.
Czy miał Pan problem z porozumiewaniem się, kiedy przyjechał Pan do Polski?
Łatwo oczywiście nie było. Ale przecież nie po raz pierwszy zamieszkałem w innym kraju. Szybko nauczyłem się polskich nazw jedzenia „golonko”, „piwo”, „kotlet schabowy”. Z innymi słowami szło mi gorzej. Kiedy Polacy zorientują się, że jesteś obcokrajowcem i nie rozumiesz polskiego, zaczynają mówić do Ciebie albo bardzo głośno, albo jak do małego dziecka. Amerykanie zresztą zachowują się podobnie. Po przyjeździe najszybciej „zakolegowałem się” z panią ze sklepu mięsnego i z panią listonoszką. Obie uważały, że jestem lekko „stuknięty”.
Czy, Pańskim zdaniem, młodzi Polacy dobrze mówią po angielsku?
Mówicie bardzo dobrze. Jedynym drobnym problemem w wymowie jest Wasze dźwięczne polskie „r”. Poza tym Polacy używają dużo formalnych zwrotów typu „Proszę Pana”, „Proszę Pani”. Macie z tym problem w angielskim. Amerykański angielski jest raczej nieformalny – my mówimy po prostu „you”. Jedyny przypadek kiedy mówimy „Sir”, to gdy zwracamy się do starszego pana lub do policjanta.
Polscy uczniowie mają sporo problemów z pisaniem wypracowań po angielsku. Zauważyłem to u studentów anglistyki. W angielskim masz pisać krótko i na temat, jasno wyrażając swoje myśli. Polscy uczniowie natomiast uwielbiają pisać bardzo długie wypracowania. Wydaje im się, że im więcej napiszą, tym lepiej. W angielskim jest dokładnie na odwrót.
Czy umie Pan gotować? Które spośród polskich dań najbardziej przypadło Panu do gustu?
Owszem, umiem. Z polskich dań zdecydowanie lubię kotlet schabowy, bigos i rosół. Nie jestem natomiast fanem flaczków (głównie z powodu zapachu) i kaszanki. Pierogi trochę mi się przejadły kiedy mieszkałem w Rosji, lubię jedynie pierogi na słodko, na przykład z truskawkami. Jeśli jednak miałbym wybrać między pierogami a roladą, wybrałbym roladę!
A jaka jest najgorsza rzecz, którą Pan jadł?
Najgorsza, hmm, chyba końskie mięso. Może było po prostu źle przyrządzone. W Rosji jadłem też zamrożoną tłustą śmietanę w roli masła. Zdecydowanie mi nie smakowała.
Pozwolimy sobie na mały żart, żeby poćwiczyć II tryb warunkowy: gdyby mógłby być Pan zwierzęciem, jakie byłoby to zwierzę?
Chciałbym być albo psem albo wilkiem, ewentualnie koniem. Zawsze miałem psy. Psy są szczere i lojalne. Kiedy pies Cię lubi, to Cię lubi, a jeśli nie, to nie. Nie przepadam za „kombinowaniem” w życiu, lubię mieć jasność sytuacji. Psy tak się właśnie zachowuję – zawsze wiadomo, o co im chodzi. Nie lubię sytuacji typu „może tak, może nie…” Po angielsku mówimy na to „kinda, sorta…”. Rozumiecie. Pewnie dlatego nie lubię kotów, wydają mi się nieszczere i nigdy nie przyznają się do błędów. W koniach natomiast podziwiam urodę, wdzięk i siłę, chociaż moim zdaniem nie grzeszą inteligencją.
Jakie jest Pańskie ulubione polskie słowo?
Ulubione polskie słowo? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale przychodzi mi się do głowy słowo „ZA-KRĘ-CO-NA”, jest naprawdę fajne!
Bardzo Panu dziękujemy za rozmowę – to była super lekcja!
Wywiad przeprowadzili uczniowie z klas II GA i II GB zainspirowani przez swoje nauczycielki Prof. Monikę Karlik i Prof. Aleksandrę Kiełtucką.